Kruk był czarny jak noc bez gwiazd, smolisty i większy niż większość jego pobratymców. Leciał ponad miastem, a w jego głowie kłębiły się złorzeczenia. Ciepło ostatnich dni oszukiwało – zima czaiła się za rogiem, gotowa wbić lodowate szpony w ziemię. Kruk nie mógł tego zignorować. Park, który kiedyś był jego azylem, zmienił się nie do poznania. Małe drzewa zniknęły, krzewy zostały wyrwane. Ciche ścieżki teraz ziały pustką, a gołębie biły się o okruszki. Wróble, krzykliwe i bezczelne, kręciły się w bandach, wykorzystując swoją liczebność.
– W kupie siła – zakrakał z goryczą i odleciał, chcąc jak najdalej uciec od miejskiego zgiełku.
W lesie nie było lepiej. Słońce nieśmiało przenikało przez ostatnie liście, igrając w igłach sosen. Piękno scenerii nie koiło jednak jego smutku. Las, dawniej dom, wydawał się teraz obcy, jakby wyrzekł się go na rzecz miasta. Mimo wszystkich niedogodności, to właśnie miejski chaos przyciągał go jak magnes. Tam, głęboko w jego kruczym sercu, tętniła niechciana, ale szczera miłość do miejskiej przystani.
Był głodny i zły. Zrobił szerokie koło nad parkiem, zawrócił nad dachy, aż w końcu przysiadł na gałęzi dużego klonu, tuż obok kościoła. Tam trawił swoją złość, starając się jednocześnie uporządkować pióra. Nic mu nie wychodziło. Zniechęcony, zaprzestał wysiłków i jedynie patrzył. Jego wzrok był zmęczony, pozbawiony energii, a świat wydawał się obojętny na jego frustracje. Dachy lśniły w słońcu, liście tańczyły na wietrze, a blaszane okienka na dachu kościoła zdawały się mrugać do nieba.
– Może to ta samotność – pomyślał, patrząc na ludzi mijających się na ulicach. – Oni też są samotni – zakrakał z przekąsem.
Już miał się wzbić w powietrze, kiedy coś przyciągnęło jego uwagę – drobna kulka tocząca się po bruku.
– Orzech! – zakrakał z nagłą iskrą w głosie.
Zgrabnym ruchem sfrunął z drzewa, pochwycił orzech w dziób i przysiadł na dachu. Próbował go rozłupać, ale skorupa była nieugięta. Upuścił go raz i drugi, jednak orzech pozostał nienaruszony.
– Ciężki orzech do zgryzienia – pomyślał z ironią.
Przeniósł się na chodnik, ale jego wysiłki wciąż spełzały na niczym. Zwabione odgłosami upadków, inne kruki nadleciały, licząc na darmową zdobycz. Nie zamierzał się dzielić. Złapał orzech i poleciał nad miejski staw. Tam, z determinacją i desperacją, upuścił go do płytkiej wody, licząc, że natura dokończy za niego dzieła.
Dni mijały, a zima w końcu rozpostarła swoje białe płaszcze nad miastem. Mróz ścisnął ulice, a śnieg przysypał dachy. Miasto zdawało się wstrzymywać oddech. Głód stał się jego stałym towarzyszem, a złość – niemal nawykiem.
Pewnego dnia, gdy jego frustracja osiągnęła szczyt, przypomniał sobie o tamtym orzechu. Zerwał się z gałęzi, przecinając ostre powietrze, i pomknął nad staw. Brzeg wyglądał inaczej niż jesienią – woda cofnęła się, odsłaniając zamarzniętą ziemię pokrytą zgniłymi liśćmi.
Zaczął szukać. Grzebał pazurami w lodowatej ziemi, aż w końcu – znalazł. Orzech, a zaraz potem drugi i trzeci. Zmrożone, kruche jak szkło. Wzbijał się z nimi na murek, uderzał o beton, aż w końcu skorupy pękały, uwalniając bogaty, odżywczy środek. W tym momencie poczuł coś więcej niż zadowolenie. Pękał z dumy. Znalazł sposób. Przetrwał.
Wiosną, gdy śnieg stopniał, stopniała także jego złość. Powietrze było lżejsze, a on sam – wolny. Lecąc nad miastem, nie czuł już ciężaru, który dźwigał przez całą zimę.