Miasteczko na końcu świata każdego dnia budziło się spokojnie. Pośpiech, podobnie jak podróżni, docierał tu rzadko. Światło poranka zaglądało w okna i nieśmiało snuło się w szczelinach. Nikt tu za niczym nie biegał, nikt za niczym nie gnał. Wydawało się, że to raj na ziemi, ale ona wiedziała, że wszystko, w co ludzie wierzyli i co mówili o tym miejscu, jest tylko iluzją, mirażem, który prysł, kiedy to, co sprawiało, że ludzkie oczy świeciły blaskiem, na zawsze odeszło.
To właśnie ten miraż, który pękł jak mydlana bańka, był powodem, dla którego budziła się każdego świtu. Złamane serce, podobnie jak rozwiane na wietrze nadzieje, nie dawało jej spać. Wyrywało ją z objęć ciepła i niebytu, nie pozwalało w nie wrócić, kazało się ubrać, stanąć w oknie i znów tęsknić, chociaż dziś już sama nie wiedziała za czym.
Wszystko, co kochała, odeszło. Wszystko, co sprawiało jej radość, wyblakło jak namalowane przez dzieci smoki, których barwy zmywał każdy padający deszcz, aż zostało z nich tylko smutne wspomnienie, kontury jedynie lekką barwą przypominające o tym, czym były kiedyś.
Tak mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem.
Gdy mija miłość…
Elena mieszkała z babcią. Staruszka, zupełnie przeciwnie do większości staruszek, budziła się późno, kiedy słońce wisiało już wysoko na niebie, a im chłodniej było, tym rzadziej wystawiała nos z chaty, mówiąc, że i tak nie ma czego w tym zimnym świecie szukać.
Dlatego to Elena rozpalała ogień, odsuwała zasłony, otwierała okiennice i jeśli świat był łaskaw, wpuszczała do domu słoneczne promienie. Czasami otwierała też drzwi, stawała na progu i pozwalała, by chłód postawił dęba drobne włoski na jej ciele. Był to jedyny intymny kontakt ze światem, na jaki sobie pozwalała. Odkąd to wszystko się skończyło, unikała ludzi, trzymała się z daleka od życia, co wprawiało jej osobistą przestrzeń w drżenie. Czuła się jak kryształ, który ktoś roztrzaskał, potem złożył z kawałków i puścił w świat ze słowami: „A teraz musisz żyć, życie toczy się dalej”.
Każdego dnia bała się, że się rozleci. Każdego dnia czuła żal.
Tak minęła cała zima.
Jesienią on odszedł. Nic tego nie zapowiadało. Miłość, która rozpoczęła się z majem, która rozbudziła w niej tyle pragnień, tyle czułości, tyle marzeń, tyle słów o tym, że zawsze, nigdy, miłość pełna przymiotników jak sad pełen owoców, po prostu któregoś dnia odeszła.
Kiedy latem kochali się na łące, użądliła ją pszczoła. To wtedy zobaczyła to w nim po raz pierwszy. Czar prysł.
To zawahanie. Znużenie. To wtedy, zamiast okazać jej czułość, on sobie poszedł. To wtedy po raz pierwszy zamiast troski dostała złość.
Potem było już tylko gorzej.
„Nie możesz mnie zatrzymywać”, mówił.
„Nie możesz mnie ograniczać!” – krzyczał.
„Nie możesz mnie mieć, jestem dla świata, nie chcę tu zostać, nie możesz mnie więzić!”
„Jesteś taka zaborcza”.
„Źle mnie kochasz”.
„Co mi po twojej miłości?”
„Przesadzasz”.
„Wyolbrzymiasz”.
„Dramatyzujesz”.
„Jesteś jakaś dziwna”.
„To za trudne”.
Te słowa były jak kamienie, a każde kolejne raniło bardziej.
„Chcesz, żebym poszła z tobą?” – spytała któregoś ranka mokrego od łez, bo gotowa była porzucić dla niego wszystko, nawet siebie. Ale to, co zobaczyła w jego oczach, wystarczyło jej za odpowiedź.
Nie było w nich radości.
Była obawa.
Był strach.
Była chęć ucieczki.
Nie pożegnał się. I chociaż kiedy zniknął, płakała siedem dni i siedem nocy, tak było lepiej. Wolała to, niż patrzeć w jego oczy. Wolała wypić rozczarowanie sama – do dna.
Do światła idziesz przez ciemność…
Kiedy po siedmiu dniach wróciła do życia i otarła łzy, wszystko było już inne. Świat wypłukany z kolorów, świat wyprany z nadziei, wykrochmalony do czysta, smutny.
Tamtej jesieni coś w niej umarło i gdy tego dnia stała w drzwiach, czując pierwsze powiewy wiosny, nie miała pojęcia, że iskra życia na nowo kiełkuje i że jeszcze chwila, a zobaczy pierwszy nieśmiały, lecz zdeterminowany pęd.
Słońce świeciło tak mocno, że postawiła stopę na progu. Tylko parę kroków, pomyślała. Usiadła na ławce przed domem. Świat był cichy, ludzie jeszcze nie wyszli ze swoich chat, a nawet jeśli, odgłosy ich krzątaniny tutaj nie docierały. Dom stał trochę na uboczu i otoczony był ogrodem.
Usiadła i pozwoliła, aby słońce pieściło jej odsłonięte kostki, aby tuliło się do jej twarzy. Zamknęła oczy i poczuła, jak płyną z nich łzy. Tak dawno ich nie było. To źródło zamarzło na całą zimę. Jesienią przecież wypłakała wszystko to, co dało się wypłakać. Myślała, że nie ma już łez, a źródła, z którego popłynęły dziś, nie znała.
Tego dnia po raz pierwszy wyszła z domu na dłużej i poszła do ogrodu. Ten przywitał ją jak starą znajomą. „Wybaczcie mi”, mówiła do róż, których nie okryła na zimę.
„Przepraszam”, szeptała do hortensji i pozwalała, aby jej łzy kapały jak deszcz.
W środku ogrodu, tam, gdzie prawie nigdy nie zaglądała, bo wydawało się jej, że to zakątek nieciekawy i smutny, odkryła coś, co sprawiło, że jej zamrożone serce zabiło mocniej.
Zielony pąk przypominający serce wystawał kilka centymetrów nad ziemię, a krzewy, które go otaczały, zdawały się jego ochroną.
„Czemu nigdy wcześniej tego nie widziałam?” – rzuciła pytanie w przestrzeń.
Klęknęła na wilgotnej ziemi i chociaż bijące od niej zimno sprawiło, że zadrżała, usunęła zeschłe liście, odsunęła gałęzie i zrobiła wokół miejsce.
Jedna, ostatnia łza spadła z jej oka prosto na pąk, kiedy się nad nim nachylała, i błysnęła w słońcu.
„Jutro do ciebie wrócę”, powiedziała.
Tak też zrobiła. Kolejnego dnia i jeszcze kolejnego karmiła kwiat swoją miłością i łzami, a on odwdzięczał jej się tym, czym mógł: radością z rośnięcia, wigorem i… nadzieją.
Kwiat rósł, a ona rosła razem z nim. Każdego dnia brała ze sobą do ogrodu swój ból, swoje zawiedzione nadzieje, swoje rozbite na kawałki serce i pozwalała, aby kropla po kropli, łza za łzą, promień po promieniu, uzdrawiały się i scalały w jedno.
Kiedy kwiat sięgał już do połowy jej uda, zaczął się maj. Łodyga była silna i gibka, a pąk, chociaż jeszcze zamknięty, zdradzał czerwień czekającą na odpowiedni moment.
„Muszę ci coś pokazać”, powiedziała któregoś dnia do babci staruszki, która jak zwykle siedziała na ławce przed domem i łapała promienie słońca.
Kwiat
Ta poszła za nią, bo nic nie sprawiało jej tyle radości co życie, które znów krążyło w żyłach Eleny.
„Spójrz, znalazłam go tutaj przy końcu zimy. Ledwo wystawał spod ziemi”, powiedziała wnuczka, wskazując na roślinę, która dumnie prężyła się w słońcu.
„Ten kwiat rodzi się tutaj co roku”, odpowiedziała staruszka i pogładziła ją po policzku.
„Naprawdę? Czemu nigdy go nie widziałam?”
„Może nigdy dotąd nie był ci potrzebny. Wiesz, kiedyś, podobnie jak ty, miałam złamane serce. Gorycz rosła we mnie jak cierń, raniła, odbierała radość i nadzieję. Spędziłam tak wiele tygodni, wiele miesięcy. Ale potem to minęło, przyszła wiosna i lato, przyszła kolejna miłość, moje serce się zrosło i przestało boleć. A potem przyszła kolejna wiosna i kolejna. Wszystko mija, kochanie. Ten ból, który miał nas zabić, to rozczarowanie, z którego mieliśmy się już nie podnieść, wszystko się leczy, kiedy zajmiemy się tym z czułością, wiarą i miłością”.
Elena przytuliła staruszkę i pozwoliła, by łzy ulgi, łzy oczyszczenia płynęły jej po policzkach i spadały na ziemię.
Następnego dnia kwiat rozkwitł i był to najpiękniejszy kwiat, jaki kiedykolwiek widziała. Kwitł tak tydzień, a gdy jego czas minął, Elena bez żalu i smutku zebrała jego płatki i ususzyła w promieniach słońca.
„Przyniosłeś mi wiarę i nadzieję, mój mały. Będę na ciebie czekała co roku”.
I tak też zrobiła. Złamane serce się zagoiło, jak obiecała babcia, a ona pomału odzyskała wiarę i siły.
Któregoś dnia spotkała mężczyznę, który nie mówił jej lekkich słów o tym, że zawsze i nigdy, który niczego nie obiecywał, ale wszystkiego dotrzymał, który w jej sercu zobaczył skarb i obchodził się z nim tak jak ona z tym kwiatem tamtej wiosny. Z czułością, cierpliwością, rozwagą i miłością.
Ogród przetrwał, nawet kiedy oni minęli.
A kwiat nadal rodzi się w nim co roku.
Jeśli potrzebujesz wiary, nadziei i miłości, możesz go tam poszukać.
*******
po więcej historii o odrodzeniu zapraszam Cię do e-booka i innych moich książek!.