Czekamy na niego tak długo, ale potem przygniata nas „muszę”. Niby jedno słowo, ale ma wielką moc. Zabija całą radość, depcze spontaniczność i sprawia, że zapadamy się w siebie, zamiast być ze sobą. Jak uratować się przed tym przebiegłym potworem tej jesieni? Jak zacząć zimę i święta, żeby „muszę” nie zabrało tego, co najważniejsze i nie zamknęło na klucz? Chodź, opowiem Ci bajkę!
Był sobie raz Mikołaj, który przestał lubić dawanie prezentów. Jeszcze dawien dawno, kiedy dzieci kochały paczki z czekoladą i orzechami, kiedy oczy świeciły im się na widok lizaka, czuł dreszcz emocji. Ale ostatnio, świąt nie znosił, jak mało czego. Już na progu jesieni, kiedy pierwsze liście opadały pod nogi, łapały go migreny. Wpadał w rozpacz na widok sterty papieru, która zaczynała zasypywać jego dom w okolicach grudnia, drętwiały mu ręce od ciężkiego worka, a śliniące się maluchy, proszące o konsolę, lalkę na baterie i duży zestaw klocków, przyprawiały go o mdłości.
Nie jest tak, że nie lubił dzieci. Nie o to chodziło. Coraz bardziej czuł, że musi. Że nie może zawieść, że odpowiedzialność ciąży na nim jak rzeczny kamień i odbiera całą radość z dawania. Bał się. Bardzo mocno. Że zawiedzie, że nie podoła, że czasy takie, że trzeba ciągle więcej i więcej. Że radości w tym nie ma i że nawet to całe dawanie, o którym zawsze myślał, że się do niego urodził, zaczęło być przykrym obowiązkiem, karykaturą.
To było gorsze niż wszystko, co go w życiu spotkało. Nie mógł spać, przygnieciony ciężarem odpowiedzialności i oczekiwań. Długo myślał, zanim podjął decyzję. Bił się z „muszę” i „powinienem”, aż wreszcie kiedyś, o świcie podjął decyzję. Postanowił abdykować. Oddał lejce młodszym, zasłonił okna w salonie, zasiadł przed kominkiem i poprzysiągł nigdy więcej nie nosić idiotycznych portek i czapki z pomponem. Dosyć. Przelało się.
NOWE
Wiosnę spędził w nostalgicznej euforii, rzadko wychodził, dreptał koło domu, schudł, policzki się mu zapadły, nawet brodę zgolił. Życie jak to życie, toczyło się dalej. Latem pielęgnował ogród. Smażył na słońcu chude łydki, chodził z ręcznikiem do stawu i godzinami pływał w chłodnej wodzie. Potem zrywał z krzaków pomidory, wiśnie, maliny; jadł prosto z ręki, popołudniami drzemał. Jesienią wrócił do niego niepokój. Ten stary towarzysz, co zna się na kalendarzu, chociaż na oczy go nie widział. Wrócił, ale widząc go w sadzie, zbierającego jabłka, ubranego w stare portki i zmiętą kapotę zawinął się na pięcie i tyle go widzieli. A on pielęgnował swój spokój, swoje serce, swoje nadwyrężone dawaniem ramiona. Cieszył się, pierwszy raz od wieków, cieszył się, że idą święta.
Kiedy spadł pierwszy śnieg klasnął w ręce jak dziecko. Wstał rano, przetarł zaparowane okno, paznokciem oskrobał szron na drzwiach. Ubrał się szybko i niedbale, wybiegł przed dom. Zapadł się w puchu po kolana. Biegł oszołomiony przez biały las. Słuchał, jak śnieg skrzypi przy każdym kroku, jak ptaki otrząsają pióra, jak tryby czasu przesuwają się z chmurami, jak gwiazdka za gwiazdką, odrobina po odrobince pada, pada, pada śnieg.
Do domu wrócił zmarznięty i szczęśliwy. Policzki miał czerwone jak dojrzałe jabłka, a dłonie zgrabiałe jak gałęzie w sadzie. Usiadł przy ogniu i patrzył jak lśni i tańczy, jak skrzy się w palenisku, przeskakuje z jednej szczapy drewna na drugą.
Kiedy Ty się zmieniasz, świat podąża tą samą drogą…
Kiedy tak siedział, usłyszał, że ktoś puka do drzwi. Zdziwiony podszedł do progu i zobaczył dziewczynkę i chłopca; uśmiechniętych, radosnych, z tajemniczym uśmiechem na ustach. Wyciągnęli przed siebie ręce i nim zdołał coś powiedzieć, uciekli śmiejąc się głośno i perliście. Podniósł z progu dwa woreczki. Podszedł do ognia, oparł się o fotel i poluzował wstążki. W jednym była słomiana gwiazda, upleciona dziecięcą ręką, a w drugim pomarańcza, z goździkowym napisem: “Wesołych Świąt”. Położył je obok kominka, usiadł i patrzył zamyślony w ogień.
Rano ubrał się w dawny płaszcz i buty, przeciągłym gwizdem przywołał renifery. Zastępców nie odwoływał, ale sam ruszył w świat.
Prezentów nie dawał, zostawiał coś innego. Zaglądał do okien i gestem rozniecał ogień w kominkach, przesyłał blask choinkowym bombkom, poganiał chmury, żeby sypały śniegiem, mroził ślizgawki, rozniecał zapach świerkowych gałęzi. Sprawiał, że w domach objawiała się magia świąt. Gdzie zajrzał, robiło się cieplej i jaśniej, serca stawały się miększe, a uśmiech, bardziej promienisty.
Gdy zmęczył siebie i renifery, wracał do domu, gdzie pachniało goździkami i sianem, siadał w fotelu i grzał stare kości. Wracał tak co dnia, co wieczór, zwiedził cały świat. Nic nie dawał, a dawał tak wiele. To były jego najpiękniejsze święta.
A Ty? Czy naprawdę coś musisz?
Jeśli Twoje serce, też nadwyrężone dawaniem, jeśli „muszę” śni Ci się po nocach jak zły film, a głowa boli od całej listy rzeczy, które trzeba i powinieneś, może to czas, najwyższy czas, aby sobie i innym odpuścić?
Iść jak Mikołaj na spacer i zobaczyć, że świat żyje. Poczuć deszcz i śnieg na twarzy. Uprzątnąć ogród, napić się herbaty. Odnaleźć dawno niewidzianą radość i przywoływać ją tak długo, aż wreszcie przyjdzie.
Pamiętaj, że w świętach i w tym czasie, który nadchodzi, wcale nie najważniejsze jest to co nam każe tradycja, ale to, co dyktuje serce. Tylko z serca można dawać i otrzymywać naprawdę. Tylko z miłością – do siebie, świata i ludzi, te święta mogą być piękne.
I takich, właśnie takich, z całego serca Ci życzę.
7 komentarzy
piekne!
Piękne! Dziękuję…
Piękne:) Każdy może być takim Mikołajem;)
Podobało mi się! Optymistyczne 🙂
Cudowna opowieść! Powoli czuć tą świąteczną magię.. 🙂
倩碧日用轻透防晒隔离(倩碧城市隔离霜)有效对抗城市环境中的UV紫外线,预防晒斑,质地轻薄无油腻,倩碧无油防晒隔离霜能完美控制水油平衡,倩碧美白防晒,清爽一夏天!
購物商務網站